Pamiętam, że jako całkowity amator w sztuce żeglarskiej, trzymałem ster łodzi, który powierzył mi doświadczony żeglarz, kierujący naszą skromną załogą. Zanim przyzwyczaiłem się do przechyłów (niezbędnych, aby łódź szła szybko), obawiałem się, że ją przewrócę. Absolutny spokój naszego szypra, spoglądającego czasami na kąt nachylenia masztu i mruczącego „śmiało, jeszcze można”, sprawił, że nabrałem pewności siebie. Nawet zaczęło mi wychodzić żeglowanie, choć nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby szypra na pokładzie nie było.
Sytuacja z dzisiejszej Ewangelii jest jednak trudniejsza. Wicher z którym doświadczeni żeglarze sobie nie radzą, a Pan Jezus nie daje im żadnego wsparcia tylko śpi. Ciekawe, że Jezusa, który stosunkowo rzadko podróżował łodzią, nie obudziło chybotanie i uderzenia wiatru. Spał twardo, bo był zwyczajnie zmęczony długą drogą czy nauczaniem. Może nawet obudził się, ale potem ponownie zasnął. Był spokojny. Wiedział, że wicher nie zatopi łodzi, bo siły natury nie zwrócą się przeciw Niemu. Ale znał też Szymona i innych spośród wszystkich uczniów, którzy byli zawodowymi rybakami. Uznał, że nie musi interweniować bezpośrednio, bo z taką załogą łódź nie zatonie.
Ten sen był z Jego strony znakiem zaufania wobec swoich uczniów. Pan Jezus nam ufa. Zna nasze słabości, ale też wie, co każdemu z nas dał. Wszystko, co mamy, nasze życie biologiczne, naturalne zdolności, wychowanie, okoliczności życia pochodzą od Niego. Wreszcie daje każdemu z nas to, co najważniejsze – swoją miłość, która ożywia naszą duszę i otwiera nas na życie wieczne. Jezus jest z nami w łodzi naszego życia.
Znając swoje słabości i ograniczenia, czasem mogę mieć wątpliwość: czy Bóg nie wymaga ode mnie za dużo? Czy nie wysyła mnie na nieobliczalne morze w wątłej łodzi, którą może zatopić sztorm? Przypominając sobie doświadczenia z własnego życia, może mi się wydawać, że Bóg powierzył mi zbyt dużą odpowiedzialność. Pozwolił wsiąść do łodzi, nie sprawdzając czy mam patent żeglarski… Jak trudno jest używać największego daru Bożego, jakim jest wolność! A jednak Bóg mi go powierza. Ufa do tego stopnia, że wsiada ze mną do łodzi.
Z opisu wydarzeń na jeziorze Galilejskim wynika, że Pan Jezus nie obawiał się zatonięcia łodzi. Nie jest konieczne, aby swym rozkazem powstrzymał wicher. Uczniowie daliby radę dzięki własnym umiejętnościom, bo sama obecność Jezusa chroni ich przed takim uderzeniem sił natury, z którym już nie mogliby się mierzyć. Tak też wygląda nasze codzienne dążenie do świętości, w którym zmagamy się z tyloma przeciwnościami. Pan Jezus jest ze mną cały czas, bez Niego szaleństwem byłoby wsiadać do łodzi. Powierza mi jednak odpowiedzialność za moje życie, nie zastępuje mnie w moich decyzjach. Nie jest jak nieroztropny rodzic, który próbuje usunąć z życia dziecka wszelkie przeszkody, wychowując je na nieudacznika i egoistę.
Uczniowie nie oczekiwali, że Pan Jezus zastąpi ich w żeglarskiej pracy i sprawi cud, tak że ich powolna krypa przemknie po falach jeziora jak ślizgacz. Nie nadużywali boskiej mocy swego Nauczyciela, ale za mało Mu ufali. I ja potrzebuję więcej ufać Jezusowi, obecnemu w łodzi mego życia. Owszem, w czasie sztormu mogę mieć poczucie, że jest niebezpiecznie. Ale wtedy wystarczy przypomnieć sobie, że Jezus jest obecny, a jeśli wydaje się, że śpi, to dlatego, że mi ufa. A więc dam radę. Nawet jeśli pozornie nastąpi jakaś katastrofa – choroba, utrata pracy, śmierć bliskiej osoby… To jest uderzenie wiatru, ale nie katastrofa. Moja łódź tonie dopiero wtedy, kiedy wobec przeciwności gaśnie we mnie miłość do Boga i bliźnich. Kiedy wypraszam z niej Jezusa.
Ostatecznie jednak Pan Jezus ucisza wicher. Nie chce nadwyrężać już i tak skołatanych nerwów swoich uczniów. Być może czasem dochodzę do momentu, w którym wydaje mi się, że już więcej zrobić nie mogę. Nawet jeśli to tylko subiektywne odczucie, mogę wówczas prosić – „Panie, ucisz tę burzę, bo nie daję rady. Ale jeśli się nie uciszy, to znaczy, że dam radę, bo Ty jesteś ze mną!”