Żadna z nich nie dokonywała za życia cudów. Nie uzdrawiały, nie miały daru bilokacji. Żyły prosto, cieszyło je to samo co nas i miały te same pokusy. Łączy je jedno. Nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, oddały swoje życie w imię Miłości. Kim były? Dlaczego wybrały śmierć? Czy ich decyzje były warte największej ceny?
Bł. Veronika Antal – pierwsza kobieta z Rumunii wyniesiona na ołtarze. Za życia była prostą dziewczyną z bardzo biednej okolicy, należącą do mniejszości etnicznej, którą władze usiłowały wynarodowić, wyznającą religię, którą jawnie dyskryminowano jeszcze przed nastaniem komunizmu. Dzisiaj do jej grobu pielgrzymuje wiele osób. Procesje do miejsca jej śmierci zaczęły się zresztą tuż po tym, kiedy zginęła.
Na zachowanych zdjęciach wygląda na więcej niż dwadzieścia trzy lata, które przeżyła. To zapewne skutek surowych warunków życia. Była pracowita i można było na nią liczyć. Była najstarsza z czworga dzieci Iovy i Gheorghego Antalów. Ojciec pracował na kolei i w zakładach skórzanych. Dziewczynkę ochrzczono już dzień po narodzinach, nadając jej imię po zmarłej w młodości siostrze ojca. Oboje rodzice spędzali większość czasu w pracy i na polu, dlatego wychowaniem dziewczynki zajmowała się przede wszystkim babcia Zarafina. To ona przekazała wnuczce wiarę, ucząc ją prostych modlitw. Mała Veronica darzyła czcią Matkę Boską i Eucharystię. Od czwartej klasy szkoły podstawowej sprzątała w kościele parafialnym i dbała o to, by leżały tam świeże kwiaty. Pozostawiła po sobie niewiele zapisków, ale te, które robiła jeszcze jako mała dziewczynka, świadczą o wielkiej miłości do Jezusa.
Veronica miała około dziewiętnastu lat, kiedy złożyła prywatne śluby czystości jako tercjar-ka franciszkańska. Pomysł podsunął jej kierownik duchowy, o. Alois Donea. Od kilku lat nosiła się z zamiarem poświęcenia życia Bogu, nie mogła jednak wstąpić do zakonu, bo komunistyczne władze zlikwidowały katolickie zgromadzenia. Wstąpiła do założonego przez św. Maksymiliana Kolbego Rycerstwa Niepokalanej. Zaczęła też śpiewać w chórze kościelnym. „Aniołowie, napiszcie w księdze życia: ja jestem Jezusa, a Jezus mój” – zanotowała pewnego dnia. Jako franciszkańska tercjarka pozostawała osobą świecką, ale żyła według reguły stworzonej przez Biedaczynę z Asyżu. Codziennie uczestniczyła w Mszy Świętej, nawet jeśli z tego powodu musiała wstawać o czwartej nad ranem. Co czwartek brała udział w adoracji. Nabożeństwa często nie były odprawiane w rodzinnej wsi, więc dziewczyna szła osiem kilometrów przez pola do Hălăuceşti. Urządziła sobie na polu rodzaj prywatnej pustelni, gdzie spędzała czas, kiedy tylko mogła. Odwiedzała chorych i starszych w całej okolicy, nie zastanawiając się przy tym, czy są oni katolikami, czy prawosławnymi. Nieraz śpiewała pieśni maryjne na ulicy swojej rodzinnej wsi. Uczyła modlitwy dzieci przygotowujące się do Pierwszej Komunii Świętej. Nie rozstawała się z różańcem. „To moja broń, nigdy nie chodzę bez różańca” – powiedziała kiedyś. Ściskała go w dłoniach także w chwili śmierci.
Przykład Veroniki pociągał innych, zwłaszcza że dziewczyna cały czas była towarzyska. Spo-tykała się z wieloma przyjaciółmi. W pewnym momencie zaczęto nazywać ją świętą i raczej nie było w tym ironii. Wokół dziewczyny zawiązała się grupa, którą nazwano Zakonem Dziewic. Około trzynastu miejscowych dziewcząt, które podobnie jak Veronica nie mogły wstąpić do zakonów, zaczęło się spotykać i wspólnie modlić. Na krótko przed śmiercią Veronica przeczytała biografię św. Marii Goretti, która mając dwanaście lat, została zamordowana, bo stawiła opór gwałcicielowi. „Na jej miejscu zrobiłabym to samo” – powiedziała dziewczyna do jednej z przyjaciółek.
23 sierpnia 1958 roku wybrała się z koleżankami do Hălăuceşti, gdzie celebrowano mszę, podczas której duża grupa młodzieży miała przyjąć bierzmowanie. Przyjaciółki wspominały później, że Veronica była tego dnia „blada i jakby nieobecna”. Po uroczystościach pomogła uporządkować zakrystię. Zwykle pokonywała drogę z Hălăuceşti do domu w towarzystwie innych dziewcząt, ale tym razem została nieco dłużej, żeby spotkać się jeszcze z przyjaciółką. Wracała później sama, ale we wczesny sierpniowy wieczór było jeszcze jasno. Mniej więcej w połowie drogi spotkała dwudziestoczteroletniego mężczyznę, który ją zaczepił. Wracał z jednego z festynów, które odbywały się tego dnia w okolicy. Był podpity. Nazywał się Pavel Mocanu. Zaczął składać Veronice nieprzyzwoite propozycje. Gdy próbowała go minąć, za-czął naciskać. W końcu zaciągnął dziewczynę na pole kukurydzy, w okolice strumienia zwanego źródłem Vangheaua. Dziewczyna cały czas się broniła, więc nie mogąc zrealizować zamiaru, wściekły napastnik wyciągnął nóż. Zadał ofierze czterdzieści dwa ciosy, w tym szesnaście w okolice szyi. Veronika umierała w bólu do wczesnego rana. Jej ciało znaleźli nazajutrz rolnicy idący na pole. Leżała twarzą do ziemi, ściskając w ręce różaniec. Na plecach miała ułożony z łodyg kukurydzy krzyż.